Byłam akurat u koleżanki, która mieszka w zachodnim Londynie, piłyśmy kawkę, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Okazało się, że to kurier z Polski.
– Mama przysłała paczkę z Polski! – powiedziała uradowana – Przyda się, bo w tym roku na święta zostajemy w Londynie.
Koleżanka postawiła pakunek na stole i od razu zabrała się za rozpakowywanie.
W paczce znajdowały się tradycyjne podarunki z ojczyzny, takie jak żurek w proszku, polskie słodycze, ciastka, polskie gazety i książki, ale także słoik miodu z lokalnej pasieki gdzieś pod Wrocławiem, domowe syropy chyba z brzozy i …leki.
Ogólnie wyglądało to trochę jak paczka do kraju, w którym nie ma aptek, jakbyśmy mieszkali w trzecim świecie co najmniej. Mama koleżanki, która tę paczkę nadała zapakowała do niej tabletki od bólu gardła, tabletki rozkurczowe na ból brzucha, krople miętowe i …antybiotyki.
Lekko przerażona, zwłaszcza tym ostatnim opakowaniem zapytałam koleżankę, o co w tym wszystkim chodzi? Ta bez chwili wahania odpowiedziała, że po pierwsze nie ufa lekom angielskim, a po drugie i najważniejsze, nie ufa angielskim lekarzom. I w ogóle, jak się okazało w czasie dalszej rozmowy, do angielskich lekarzy to ona wcale nie chodzi, bo im nie ufa. Razem z dziećmi i mężem odwiedzają tylko polskie kliniki, które jak grzyby po deszczu wyrosły w Londynie i innych większych miastach w Wielkiej Brytanii. Taka wizyta jest co prawda całkiem kosztowna, bo nie dość, że płacimy za badanie, to jeszcze leki wypisane na recepcie z prywatnego gabinetu są dużo droższe w aptece. Ale czego nie robi się dla zdrowia, prawda?
Zaczęłam zastanawiać się, skąd wziął się ten nagminny wręcz uraz do brytyjskiej służby zdrowia, który to uraz przejawia się w postawie zdecydowanej większości obywateli polskich mieszkających w Wielkiej Brytanii.
Kiedy zapytałam koleżankę o jej opinię na temat bezpłatnego w końcu GP, czyli brytyjskiej przychodni, ta odpowiedziała niemalże natychmiast, że pracują tam nie lekarze, tylko „patałachy”, którym nie chce się sięgnąć po leki lepsze niż zwykły paracetamol.
– Tak się składa, że paracetamol to ja sobie sama mogę wziąć bez ich łaskawej konsultacji – dodała koleżanka.
– Ale może faktycznie czasem wystarczy wziąć tylko coś przeciwbólowego?
– Czasem tak, ale nie wtedy, kiedy mój Kamilek miał ewidentne zapalenie ucha, a ten angielski pożal się Boże lekarz przepisał mi calpol. Wyobrażasz to sobie?
– I co zrobiłaś?
– Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do polskiej pediatry, która przyjeżdża z wizytą domową. O takiej usłudze przecież Anglicy nie słyszeli! Lekarka jak tylko zobaczyła dzieciaka od razu przepisała antybiotyki i po dwóch dniach było po sprawie.
Jednym słowem, dzieje się w brytyjskiej służbie zdrowia, i to nie zawsze dzieje się dobrze. Faktycznie, trzeba przyznać koleżance trochę racji, bo o wizycie domowej, do jakiej każdy Polak jest od małego przyzwyczajony tutaj raczej nie usłyszymy. Owszem, lekarze z przychodni mogą jechać na wizytę, ale raczej do osób starszych, lub ciężko chorych które nie są w stanie dojść do przychodni. Do dzieci, nawet tych z wysoką gorączką tutaj się nie przyjeżdża. Trzeba dziecko zapakować w koc i podjechać z chorym do przychodni, lub na pogotowie.
Kolejna różnica to niechęć brytyjskich lekarzy w wypisywaniu leków innych niż paracetamol. Tutejsi lekarze przepisują antybiotyki tylko wtedy, kiedy są tego absolutnie pewni i często zaczynają leczenie od podawania leków lżejszych, zostawiając antybiotyk na ostateczną walkę z chorobą. Polski pacjent nauczony jest zgoła innego podejścia, a mianowicie takiego, że antybiotyk mu się należy już od pierwszego dnia choroby, bo po pierwsze taki antybiotyk jest skuteczny. I po drugie, i najważniejsze, nikt tutaj nie ma czasu na leżenie pod kołderką i picie herbatki z sokiem malinowym, bo wszyscy ciężko pracujemy i nie stać nas na takie wylegiwanie się w łóżku z gorączką. Polak musi być więc zdrowy.
Jak widać na załączonym wyżej przykładzie postawę taką rozumieją również polscy lekarze. W końcu taki właśnie lekarz przepisał koleżance „w ciemno” antybiotyki, które w paczce przyleciały do Londynu. I w taki oto sposób firmy farmaceutyczne w Polsce zarabiają, a te zarejestrowane w Wielkiej Brytanii tracą. A polski pacjent zyskuje, bo jest zdrowy. A zdrowie jest najważniejsze!
Oczywiście nie wszyscy Polacy mieszkający w UK mają tak złe doświadczenia z brytyjską służbą zdrowia, ale zdecydowana większość narzeka na ten system. Idąc tym tokiem myślenia co sprytniejsi lekarze znad Wisły pootwierali nad Tamizą swoje gabinety i nic nie wskazuje na to, by cierpieli na brak pacjentów. Co więcej, chwalą się, że również angielscy pacjenci zaczynają ich odwiedzać, i to coraz częściej. Polski lekarz jest dobry, szybki i skuteczny. Ma jednak tę wadę, ze jest również kosztowny.
Lekarz z państwowej przychodni jest bezpłatny, ale nie zawsze zrozumie o co nam chodzi i nie zawsze będzie chciał nas leczyć metodami, które mu sugerujemy. Na szczęście żyjemy w wolnym kraju, i każdy może chodzić do takiego lekarza, jaki mu najbardziej odpowiada.
Źródło | Goniec.com | Małgorzata Mroczkowska